Felieton kulinarny. Moja droga do wina

0
Węgrzy wykonali mnóstwo pracy po obaleniu komunizmu. Podciągnęli swoje winiarstwo na sam szczyt; fot. pl.freepik.com
Reklama

Obiecałem napisać o swojej drodze do wina. Jest na niej nasze rodzinne wzmocnione wino domowe. Wspominam je z rozrzewnieniem. Miało moc między 70 a 80 proc. alkoholu.

Nie mieliśmy w rodzinie żadnych tradycji winnych, ale ojciec się uparł, że je będzie tworzył. Co roku swój 50-litrowy szklany balon napełniał moszczem z  najtańszych, kupionych na targu owoców. Po dwóch, trzech miesiącach oświadczał, że wino mu w tym roku nie wyszło. Żeby nie zmarnować nastawu, wyjmował kupiony w czasach średniego Gierka w sklepie z pomocami dydaktycznymi zestaw „Młody chemik” i uruchamiał szklane i miedziane rurki, by w efekcie uzyskać bimber znany w rodzinie i wśród sąsiadów jako wzmocnione wino domowe.

Wspominam to z  rozrzewnieniem, bo tata już od dawna spoczywa na cmentarzu w Panewnikach, a te nocne chwile w nieciekawych latach osiemdziesiątych, spędzone nad „Młodym chemikiem”, kiedy na przemian podkładaliśmy szklaneczki pod kapiące z miedzianej rurki, jeszcze ciepłe, wzmocnione wino domowe, na zawsze pozostaną w pamięci.

Moja przygoda z winem tak naprawdę zaczyna się w 1981 roku. Korzystając z „Roku polskiego” udaje mi się załatwić wizę i po wymianie złotówek na 10 dolarów ruszam autostopem na winobranie do Francji. Z małym namiotem w plecaku, bez dobrej znajomości języków obcych, odbywam swoją podróż do dorosłości. Taka miejska inicjacja w dżungli praw, o których nie miałem zielonego pojęcia, a przy okazji wyprawa z komunistycznego dziadostwa do krainy marzeń.

Winobranie okazało się zadaniem wymagającym sporego wysiłku fizycznego. Zarabianie pieniędzy w krainie marzeń to był zapieprz od świtu do zmroku. Nie od razu przekonałem się do wina. Ta moja inicjacja dotyczyła innych umiejętności. Dość powiedzieć, że po winnej przygodzie na południu Francji powędrowałem moim autostopem do Paryża, a tam najwięcej czasu i pieniędzy straciłem w księgarni polskiej. Pierwszą zakupioną książkę – „Archipelag Gułag” tom 1 – przeczytałem w czasie nieprzespanej nocy.

Reklama

Jak widzicie, winobranie obudziło raczej burzyciela komunistycznego porządku niż konesera win. Kiedy nastały siermiężne czasy stanu wojennego i „powojenna” normalizacja Jaruzelskiego, wtedy można się było w kraju raczyć Egri Bikaverem albo Sophią. To pierwsze to niezłe dziś wino z Egeru, ale wtedy produkowane wyłącznie ze szczepu kadarka, to drugie to nazwa bułgarskiego producenta, dziś powiedzielibyśmy fabryki, wlewającego do butelek z tą nazwą całą kołchozową zbieraninę winogron, jaką udało się im zebrać. Jednym słowem, piłem na początku te marności nad marnościami, nie mając wiedzy, że tak jest.

Kiedy tylko nadarzyła się okazja, pojechałem na początku lat dziewięćdziesiątych do Doliny Pięknej Pani na Węgrzech. Była to zupełna katastrofa. Węgrzy dopiero zaczynali odradzać swoje winiarstwo, w jedynej czynnej jaskini w dolinie zastałem starego Cygana w dużym kapeluszu. On mnie nie rozumiał, a ja jego. Zaciągnął szklaną pipetą czerwone wino z pierwszej beczki, podał mi plastikowy kubek, a potem podsunął swoją pipetę, zwolnił zacisk i po opuszku jego palca zaczęło spływać do kubka wino. Palec miał zakończony trzycentymetrowym pazurem, za którym kryła się dwucentymetrowa „żałoba” z brudu. I ta „żałoba” spłukiwała się do mojego kubka wraz z winem z Egeru.

Od tego czasu odwiedziłem kilkadziesiąt winnic na różnych kontynentach, a mimo tego wracam do węgierskich win z dużym respektem. Wykonali mnóstwo pracy po obaleniu komunizmu. Tibor Gal w Egerze czy Attila Gere w Villany podciągnęli węgierskie winiarstwo na sam szczyt. W wielu konkursach, szczególnie tych dla bordoskiego kupażu, czyli cabernet sauvignon, merlota i cabernet franc, węgierskie wina wygrywają. Wygrywają z francuskimi.

Alamira, bloger Salonu24

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj