Felieton kulinarny. Rzecz o dyni

0
Fot. freepik.com
Reklama

Prosty lud polski zwał dynię banią albo gałą. Bania kojarzy się z powiedzeniem „łeb jak bania”, ale określenie to wywodzi się od „bani karmelickiej”, czyli kulistego wierzchołka kościoła karmelickiego w Warszawie i z dynią nie ma nic wspólnego. Dynia przywędrowała do nas z Ameryki.

Jednak to nie Hiszpanie wnieśli ją na europejskie stoły. Podobnie jak przywiezione przez nich do Europy pomidory stały się popularne dzięki neapolitańczykom i prowansalczykom, tak dynia pojawia się w postaci zupy w XVIII wieku we Francji.

Trafia tam z Haiti. Francuzi zarządzają swoją kolonią tak jak pozostali kolonizatorzy. Ludność tubylcza nie bardzo nadaje się do pracy na plantacjach, więc wymieniają ją na niewolników z Afryki. Słowo wymiana jest niezbyt precyzyjne, chodzi raczej o zamianę. Przy czym zamienieni stają się coraz mniej natury cielesnej, a coraz bardziej duchowej. Ostatnich nie miał już kto opłakiwać, a po śmierci dokarmiać i poić, tak więc pewnie nie doszli do krainy zmarłych i błąkają się po dziś dzień wokół swoich kurhanów.

Niewolnicy karmieni są głównie wodzionką. Koloniści natomiast gotują dla siebie zupę z jarzyn i kawałków wołowiny zagęszczoną miąższem z dyni, do tego, dla podkręcenia smaku, dodają trochę chili.

Tak powstaje pierwsza pumpkin soup. Pierwsza w nowej cywilizacji białego człowieka, bo ludy tubylcze znały ją setki lat wcześniej. Haitańczycy zwą tę zupę po swojemu. Nazywa się joumou (żumu). Kiedy ogłaszają niepodległość w 1804 roku, zupa ta staje się symbolem ich wolności. Corocznie pierwszego stycznia wcinają michy żumu, popijając szklaneczką rumu. No i są wolni, przynajmniej tak im się wydaje.

Reklama

Polska, choć zupami stoi, ma w dziedzinie przyrządzania dyni marne osiągnięcia. Zupa, a właściwie krem z  dyni, to coś, co przywędrowało do nas ostatnimi laty. Maria Ochorowicz-Monatowa w swej „Uniwersalnej książce kucharskiej” wydanej we Lwowie pisze: „Dynia, czyli bania albo harbuz. Dynia jest wprawdzie bardzo pospolitą jarzyną, którą jada u nas przeważnie lud wiejski, lub nawet dają bydłu…”. Potem przytacza kilka przepisów, które są jednak nudne jak flaki z olejem. Przepisy dla ludzi oczywiście.

Biblią peerelu jest „Kuchnia polska”. W pierwszym wydaniu z 1955 roku Ślązaczka Helena Kluzowa-Hawliczkowa, przekazuje ludowi wiejskiemu, który teraz jest już ludem miejskim, kilka następnych przepisów. Warto odnotować dynię z kiełbasą w sosie pomidorowym albo dynię zapiekaną raz z ryżem, innym razem z sosem beszamelowym lub pomidorowym. Jest postęp, tylko czy rodacy chcą jeść dynię?

Nie bardzo. Wiejskie kompleksy snują się za nami. Chcemy jeść po pańsku, chcemy mięsa, a nie warzyw. Chcemy postępu, nowoczesności i elektryczności. Chcemy mieszkania w bloku i dużej meblościanki, pieczonego kurczaka i schabowego. Czasami też dajemy sobie w banię ale nie tę, a z warzyw to kiszony i wystarczy.

Komuniści szykują nam jednak niespodziankę. Odchodzą, mówią że odchodzą, zostają odsunięci, przegrywają wybory, układają się z opozycją. Jak zwał tak zwał. Czort z nimi. Dość, że dostajemy paszporty i oglądamy świat z bliska.

Dynia przychodzi do nas jako strój na Halloween. Potem narciarze wracający z austriackich Alp przywożą krem z dyni. Dynia wraca bez swojej wiejskiej natury. Nie jest już z chaty, gdzie razem z „gadziną” próbowaliśmy dożyć przednówka. Jest już z innego, lepszego świata. I dobrze, bo dynia to wspaniałe warzywo. Ma właściwości niedostępne innym jarzynom, jest bezpieczna, bo nie kumuluje niebezpiecznych dla naszego zdrowia składników i jest bardzo prosta w uprawie.

O  zadziwiających właściwościach dyni i przepisie na ciastka z dyni, które działają cuda w następnym felietonie.

Alamira, bloger Salonu2

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj