Dawid Tomala o życiu po wielkim sukcesie. „Oprócz pracy jest też normalne życie”

0
Reklama

– O depresji nie mówi się tak chętnie, ale wcześniej w życiu bym nie pomyślał, że to może mnie dopaść. Zawsze byłem bardzo szczęśliwym człowiekiem, teraz znów jestem, ale miałem mroczny okres. Na szczęście poznałem ludzi, dzięki którym znowu wyszedłem na prostą. Moje oczekiwania sportowe wciąż są z tyłu głowy, ale moje myśli kieruję na inne tory. Chcę oczywiście wygrywać, ale nawet jeśli się nie uda, a dałem z siebie wszystko, to też jestem zadowolony – mówi mistrz olimpijski z Tokio w chodzie Dawid Tomala w rozmowie z Kamilem Hajdukiem i Dominikiem Łaciakiem.

Wywiad został przeprowadzony we współpracy dwutygodnika Nowe Info i serwisu SprawyLokalne.pl.

– Co u ciebie słychać Dawid?

– Życiowo u mnie jest wspaniale. Ostatnio kupiłem sobie motor, więc jestem zajarany życiem, a bardzo mi tego brakowało. Jestem teraz na etapie spełniania swoich marzeń, a takim było pojechanie na igrzyska do Paryża. Dołożyłem niedawno cegiełkę do tego, by to zrobić i teraz pozostaje skupić się na pracy, ale pamiętając, że oprócz pracy też jest normalne życie. Przez ostatnie dwa lata trochę zapomniałem o tej równowadze… Choć może niezupełnie zapomniałem, a korzystałem z możliwości, które mi się otworzyły po medalu w Tokio. Miałem swoje „pięć minut” i starałem się je wykorzystać.

– Mówisz o reklamach? Sponsorach?

– Nie tylko. Poznałem mnóstwo ciekawych ludzi. Idoli, których wcześniej widziałem tylko w telewizji. Miałem okazję jeździć z Robertem Kubicą po torze, co kiedyś było nie do pomyślenia. Od zawsze byłem zakręcony na punkcie rajdów czy wyścigów, a Robertowi od zawsze bardzo kibicowałem i śledziłem jego występy. Teraz mogłem go poznać i po tym kibicuję mu jeszcze bardziej. Szczególnie, że obecnie ściga się w Ferrari i cieszę się jego szczęściem.

– Tak samo miałeś okazję się poznać z Robertem Lewandowskim.

– Tak, dokładnie. Z Asią Jędrzejczyk, która jest fantastyczną osobą. Szymon Kołecki, tak samo złoty medalista olimpijski…

Reklama

– I co, oni do ciebie dzwonią? „Cześć, tu Robert Kubica, co robisz w czwartek?”

– To było przy okazji Gali Plebiscytu Przeglądu Sportowego. Byli tam wszyscy sportowcy i mogliśmy się poznać prywatnie i normalnie porozmawiać. A spotkanie z Robertem Kubicą to był hit. Ja przyjechałem tam z całą rodziną. Mój tata-trener zabrał mamę, ja zabrałem brata. Jesteśmy na ściance fotoreporterskiej, podchodzi do mnie Robert Kubica i mówi „Gratuluję ci medalu”. I mówię sobie „Co tu się dzieje? Skąd on wie kim ja jestem?” To było niesamowite.

A Robert Lewandowski to też spoko gość i naprawdę fajnie, że razem podziałaliśmy z moim medalem, dzięki czemu Kacper mógł stanąć na nogi. Momenty, kiedy możesz komuś pomóc, są wspaniałe i chciałbym kiedyś jeszcze to powtórzyć.

– Prowadzisz przecież Fundację ToMaliZwycięzcy.

– Tak i skupiamy się na tym, by dawać możliwość najmłodszym rozwoju w sporcie. Organizujemy zawody, w przyszłości chcemy organizować obozy. Sam nie jestem w stanie tego robić, ale znalazłem ludzi godnych zaufania, mają odpowiednie predyspozycje do tego, by mi w tym pomóc. Póki co moim priorytetem jest sport i cieszę się, że dzięki ich zaangażowaniu mogę go uprawiać i pomagać innym dwutorowo.

– Co konkretnie w tym momencie robi fundacja?

– W tym momencie koncentrujemy się na organizacji zawodów sportowych, nie tylko dla najmłodszych, ale też dla młodzieży i dorosłych. Chcę również w najbliższym czasie ponownie zorganizować zbiórkę dla potrzebujących. Nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, jakie to trudne. Kiedy pomagaliśmy Kacprowi, zebraliśmy 280 tysięcy złotych i te pieniądze poszły na jego operację, rehabilitacje, sprzęt i tym podobne. A to tylko jeden chłopak. Takich jak on są tysiące. Dlatego współpracujemy też z innymi fundacjami, by wspólnie zrobić coś dużego, a z drugiej strony ja widzę, jak one działają, i też się uczę.

Mam w głowie taką wizję, że wchodzimy do trudnych społeczności. Na przykład chcę pokazać młodzieży w ośrodku poprawczym, że przez sport mogą podążać inną drogą. Odwiedziłem kilka razy takie miejsce i kiedy rozmawiasz z ludźmi tam, poznajesz ich historię, to naprawdę łamie się serce.

– Często tam bywasz?

– Kiedyś bywałem w Tarnowskich Górach, kiedy pracował tam mój wujek. I serio, niektóre ludzkie historie nadają się na książkę. Tyle niektórzy przeżyli, a to jest przecież młodzież, która jest najbardziej obciążona psychicznie pod różnymi kątami. Musisz wpisać się w jakąś grupę, udowodnić wszystkim swoją wartość, a oni często nie mają wsparcia rodziców. Kiedy tam byłem, to widziałem, że moja wizyta w jakiś sposób pokazywała im, że można. Uważam, że ludzie charakterni mają większe szanse na zdobycie sukcesu sportowego i to mi się z tym wiąże.

– A odnośnie startów, to właśnie wywalczyliście kwalifikację olimpijską. To oznacza, że już na pewno będziesz na igrzyskach w Paryżu?

– Prawdopodobnie, ale nie na sto procent, dlatego, że z Kasią Zdziebło wywalczyliśmy kwalifikację dla Polski, a nie dla Dawida i Kasi. Wierzę jednak, że będzie mi dane wystartować w sztafecie na igrzyskach. Teraz będę walczyć o kwalifikację indywidualną, w konkurencji na dystansie 20 kilometrów. Następne zawody już 5 maja, na Mistrzostwach Polski w Warszawie będzie najbliższa okazja wywalczyć to minimum.

Dawid Tomala i Katarzyna Zdziebło wywalczyli kwalifikację olimpijską w chodzie sportowym

– Jakie jest to minimum?

– Minimum międzynarodowej federacji to 1.20:10.

– Do zrobienia przez ciebie już teraz, 5 maja?

– Jest, natomiast chcę podkreślić, że to najwyższe minimum w historii. Kiedyś minima były zdecydowanie niższe, przykładowo o dwie minuty i ludzie kwalifikowali się na igrzyska uzyskując minimum. Teraz federacja ustaliła minimum niemal zaporowe, które uzyska część zawodników, a cała reszta uzyska kwalifikację na podstawie punktów rankingowych, zbieranych podczas innych zawodów. Chodzi o to, by wymóc na najlepszych zawodnikach udział w nich.

– Ile startów, łącznie z tym najbliższym, zostało ci na walkę o to minimum indywidualne?

– Myślę, że 3-4 starty. Nie jest to wiele, ale w niektórych konkurencjach masz jedną szansę. Nie ma więc na co narzekać.

– Chodzisz 20 kilometrów w czasie 1.20:10?

– Nie. Mój rekord życiowy na tym dystansie pobiłem w 2013 roku i to jest 1.20:30. W tym samym roku, dla przykładu, na mistrzostwach świata zawodnik wygrał wyścig o złoty medal w czasie 1.20:58. By rzeczywiście uzyskać to minimum i ukończyć 20 kilometrów poniżej tej godziny i dwadzieścia minut, kluczowe będzie, czy to „będzie twój dzień”. Ważna będzie ekipa z którą idziesz, musi być do tego dobra pogoda, dobra trasa…

Tych czynników jest bardzo dużo i właśnie chciałem wam pokazać, jak wysokie jest to minimum, bo tak na dobrą sprawę, jeśli w takim „minimalnym” czasie ukończysz wyścig w Paryżu, to może dać ci to złoto olimpijskie.

– Gdy stajesz na starcie teraz, rywale traktują cię inaczej, bo jesteś mistrzem olimpijskim?

– Nie, ponieważ nie startuję na dystansie, na którym zdobyłem złoto. W Paryżu wyścig będzie o 30 kilometrów krótszy niż w Tokio.

– Dlaczego tak naprawdę to skrócili?

– Nie wiem dlaczego. Federacja cały czas szuka jakichś innych rozwiązań, jeszcze niedawno były wyścigi na 35 kilometrów. Przypuszczam, że World Athletics będzie chciało zostać przy 20 kilometrach, a nawet skrócić to jeszcze do 10. Kiedyś zawodnicy rywalizujący na 20 i 50 kilometrów byli zupełnie inni, a dziś ci „długodystansowcy” muszą brać udział niemal w sprintach.

– I jak się w tym odnajdujesz?

– Różnie. Musiałem bardzo przyspieszyć, z czym mój organizm radzi sobie różnie. Często się buntuje, bo przez lata nie był przyzwyczajony do typowo tlenowego wysiłku. Znacznie bardziej muszę walczyć w głowie z bólem i zmęczeniem, bo ten wysiłek na 20 kilometrach jest inny niż na 50.

– To trochę tak, jakbyś biegał dystans 400 metrów, a teraz musiał biec na 100.

– Nawet teraz, w Antalyi, rozmawiałem z zawodnikami z dystansu 50 kilometrów i tylko jeden z nich jest w stanie zbliżyć się do czołówki na 20 kilometrów.

– A jakie są twoje wrażenia z Antalyi? Tam po raz pierwszy braliście udział w nowej, olimpijskiej konkurencji sztafet mieszanych. Jakie są twoje wrażenia?

– Przede wszystkim panował tam chaos, który był dla nas trudny. Nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. W konkurencji mamy dystans maratoński, czyli 42 kilometry i 195 metrów. One są rozłożone między zawodników – ja pokonywałem pierwsze 12 kilometrów 195 metrów, Kasia kolejne 10 kilometrów. Ja w tym czasie odpoczywałem, i później oboje robiliśmy jeszcze raz po 10 kilometrów.

I okazało się, że najważniejsza w całym wyścigu jest właśnie ta przerwa. Kiedy kończy się maksymalny wysiłek, ciało zawodowego sportowca dostaje informację, że teraz czas na regenerację. A tutaj za chwilę znowu musisz iść na maksa. Mam swoje przemyślenia, co można zrobić lepiej podczas tej przerwy, ale generalnie nigdy, na żadnych zawodach, nie nauczyłem się tyle, co w Antalyi. Żadna dyscyplina nie ma pomiędzy wysiłkiem takiej przerwy, że niemal możesz całkowicie wypocząć, a później znowu zmusić organizm do najwyższego wysiłku.

Inna sprawa – te zawody pokazały, że wszyscy zawodnicy przeszli dwa razy 10 kilometrów z przerwą wolniej niż zazwyczaj idą 20 kilometrów za jednym razem. To pewien paradoks, bo niby powinno być odwrotnie. Dlatego czeka nas sporo pracy z fizjologiem, aby stworzyć jakiś system, by nasza głowa nie dostała sygnału od organizmu, że może podczas tej przerwy odpoczywać. Chyba będę po prostu cały czas truchtał – może mniej wypocznę, ale będę cały czas gotowy do rywalizacji.

– Czyli federacja co moment wrzuca wam jakąś nową konkurencję i testuje na was, jak to wyjdzie? Są jakieś zalecenia odgórne, jak „obsłużyć” swoje ciało podczas tych zmian, czy to już jest po waszej stronie?

– Nie, do wszystkiego dochodzimy sami. I tak jak mówiłem, jest to dla nas bardzo trudne. Kiedy po finiszu w Antalyi podchodziłem do różnych ekip, wszyscy mówili, że to był ich najgorszy wysiłek w życiu i już nigdy nie chcą startować w tej konkurencji. A chodzili i na 20 kilometrów, i na 50 czy 35. Myślę, że to wynika z tego, że nie przygotowywaliśmy się do takich dystansów przez lata. Przed „pięćdziesiątką” w Tokio trenowałem przez całe życie.

Im byłem starszy, tym bardziej wytrzymały, bo tak wygląda ewolucja sportowca, a tu nagle otrzymujemy konkurencję, w której nikt nigdy nie startował. To jest duże pole dla badań na ten temat, jednak teraz nie ma na to czasu, bo igrzyska tuż tuż. Tak jak mówię, to jest trochę metoda „prób i błędów” i tak samo ja już też wiem, że chyba lepiej pójść pierwszą część dystansu nawet wolniej, ale nie skatować organizmu tak bardzo i w drugiej części być lepiej zregenerowanym.

– A jak to jest spadać z tak wysokiego konia? Zdobywasz złoto, jesteś fetowany, ale później COVID, kontuzja, gorsze wyniki…

– To bardzo bolesne. Ambicja każdego zawodnika jest jednocześnie bolączką. Jeśli dochodzisz na szczyt, to zdajesz sobie sprawę, że jesteś w stanie być tam dłużej. Tu nagle z dnia na dzień ktoś odcina ci to, w czym byłeś najlepszy – w tym wypadku mówię o 50 kilometrach. Później szukasz swojej drogi na innych dystansach, ale to nie jest łatwe. Okej, fajnie przejść do historii jako ten ostatni, który zdobył złoto olimpijskie, natomiast dla zawodnika, patrząc przyszłościowo, to bardzo trudna sprawa. Głównie mentalnie, bo fizycznie zbliżam się do satysfakcjonujących prędkości.

Mój przypadek nie jest odosobniony, bo jest wielu sportowców przeżywających duże kryzysy po sukcesie. Kosztowało mnie to dużo pracy z psychologiem i psychiatrą. O depresji nie mówi się tak chętnie i wcześniej w życiu bym nie pomyślał, że to może mnie dopaść. Zawsze byłem bardzo szczęśliwym człowiekiem, teraz znów jestem, ale miałem mroczny okres. Na szczęście poznałem ludzi, dzięki którym znowu wyszedłem na prostą. Moje oczekiwania sportowe wciąż są z tyłu głowy, ale moje myśli kieruję na inne tory. Chcę oczywiście wygrywać, ale nawet jeśli się nie uda, a dałem z siebie wszystko, to też jestem zadowolony.

– W Tokio zdobywasz olimpijskie złoto, później wracasz do Bojszów, ciągle trenujesz, nie idzie. Choroba, musisz być w domu… Przytłaczające.

– Miałem dni, kiedy nie miałem siły wstać z łóżka. Chyba z dwóch powodów, bo byłem zmęczony fizycznie i psychicznie. Każdy oddech sprawiał mi trudność. Miałem momenty, w których zastanawiałem się czy iść do toalety, bo nie mam na to siły. Było bardzo źle, ale teraz inaczej do tego podchodzę. Nie chcę jechać do Paryża po złoto, tylko walczyć o czołówkę. Jeśli trafię na „swój dzień”, to powalczę o to, o co będę mógł.

– Czego się nauczyłeś pod kątem sportowym przez ostatnie dwa i pół roku? Ostatnie dwie duże imprezy były dla ciebie porażkami?

– Jeśli chodzi o mistrzostwa świata w USA, to mimo dalekiego miejsca, nie była to dla mnie porażka. Byłem dziewiętnasty, ale w tamtym momencie czas, z którym ukończyłem wyścig, był dla mnie satysfakcjonujący. Wtedy borykałem się z kontuzjami i podczas treningów raczej walczyłem z bólem niż szlifowałem formę. Kiedy już się wyleczyłem i byłem znakomicie nastawiony do rywalizacji, to złapałem COVID. Jesteś wyłączony miesiąc, drugi, trzeci i koniec końców nie ukończyłem wyścigu na mistrzostwach świata w Budapeszcie. To bardzo mnie zabolało psychicznie. Związek dał mi możliwość startu na Węgrzech mimo wszystko i dziś wiem, że to był błąd. Nie powinienem był tam jechać będąc w tak kiepskiej formie fizycznej i psychicznej, ale łatwo się mówi po czasie.

– Teraz szum wokół ciebie ucichł. Chyba łatwiej w takiej atmosferze pracować?

– Zdecydowanie. Wcześniej po raz setny słyszałem pytania, czy jadę na mistrzostwa po medal. To siłą rzeczy później na ciebie oddziałuje. I głowa by chciała, ale czy ciało będzie w stanie to zrobić? Sport bywa bezlitosny.

– A jakie masz plany po igrzyskach? Wyznaczasz sobie jakąś granicę do kiedy chcesz startować?

– Zastanawiam się cały czas, ale zastanawiałem się też przed Tokio. Kiedyś moim marzeniem było zakończyć karierę po igrzyskach w Los Angeles w 2028, ale czy to się wydarzy? Nie wiem. Może przyjdzie kontuzja i będę musiał skończyć wcześniej?

– Masz 35 lat. W tym sporcie to dobry wiek dla chodziarza?

– Super wiek. Jest wielu moich rówieśników, są też starsi, którzy dalej są na topie. Oczywiście, doświadczonym zawodnikom lepiej się rywalizuje na dłuższym dystansie niż 20 kilometrów, bo człowiek z wiekiem przechodzi na taki tryb diesla – działa może na niższych obrotach, ale dłużej.

– No a jeśli rzeczywiście skończysz ze sportem, to co będziesz robił?

– Mam kilka ścieżek, ale życie zawsze podsuwało mi drogę, którą mam iść. Na nic konkretnego się nie nastawiam, bo po prostu nie wiem tego. Zresztą nie chcę teraz o tym myśleć, bo dopóki koncentruję się na sporcie wyczynowym, nie chcę rozpraszać głowy. Przyjdzie na to czas.

Rozmawiali: Kamil Hajduk i Dominik Łaciak

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj