Obowiązek wobec Ojczyzny

0
Bolesław Twaróg fot. ZB
Reklama

„Nowe Info” rozmawia z tyszaninem Bolesławem Twarogiem, który 4 czerwca 1989 roku został wybrany do sejmu kontraktowego z listy Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”.

Bolesław TWARÓG, lat 71, tyszanin, poseł IX kadencji Sejmu PRL (tzw. sejmu kontraktowego) wybrany w pierwszych, częściowo wolnych wyborach z list Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” i poseł I kadencji Sejmu III RP wybrany z list Porozumienia Centrum; wieloletni radny Rady Miasta Tychy.

Nowe Info: – Minęło 30 lat od częściowo wolnych wyborów parlamentarnych w Polsce. Został pan wówczas posłem reprezentującym „Solidarność”. Czy wybory z 4 czerwca 1989 r. to powód do świętowania?

Bolesław Twaróg:- To była znacząca data. Po raz pierwszy od 44 lat został w Polsce przełamany monopol komunistów na sprawowanie władzy. Co prawda wolne wybory obejmowały tylko 35 proc. miejsc w sejmie, bo reszta była z góry zarezerwowana dla komunistów i ich przybudówki ze Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego i Stronnictwa Demokratycznego, ale mimo wszystko Polacy mogli po raz pierwszy zamanifestować przy urnach, że mają inne zdanie na temat rządzenia Polską. Uczynili to w sytuacji, gdy wszystkie oficjalne media: prasa, radio, telewizja były w rękach komunistów, czyli w rękach Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, która sprawowała w Polsce namiestnikowską władzę w imieniu radzieckiego okupanta.

– Jak trafił pan do polityki?

Reklama

– Posłem zostałem przez przypadek. Działałem w podziemiu solidarnościowym. Wspólnie z kolegami tworzyliśmy Miejską Komisję Koordynacyjną „Solidarności” w Tychach, a potem w naturalny sposób byliśmy współinicjatorami tworzenia w Tychach Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”. Gdy w wyniku porozumień Okrągłego Stołu trzeba było wskazać kandydatów na posłów reprezentujących „Solidarność” – koledzy wskazali na mnie. Nie dlatego, abym się do tej pracy jakoś szczególnie nadawał, ale dlatego, że nie było wielu innych chętnych, chcących kandydować. Owszem, było w Tychach sporo ludzi wykształconych, posiadających do sprawowania takiej funkcji odpowiednie kwalifikacje. Myślę tu zwłaszcza o dzisiejszych profesorach, doktorach i innych ludziach nauki, o wysoko wykwalifikowanej kadrze przemysłowej. Osoby te, zajmując wówczas eksponowane stanowiska i posiadając odpowiednią wiedzę, znając języki obce, mogłyby wspomóc Ojczyznę w wychodzeniu z komunizmu. Niestety, większość z nich, zamiast angażować się w ryzykowną walkę o niepodległość w szeregach podziemnej „Solidarności”, wolała w tym czasie budować własne kariery, nie narażając się ówczesnej władzy.

– Nie ma co narzekać. Dzięki temu dostał pan szansę.

– Nigdy nie traktowałem swojego wyboru jako szansy dla siebie. Dla mnie był to przede wszystkim obowiązek wobec Ojczyzny. W czasie kampanii ciągle miałem nadzieję, że nie zostanę wybrany, w obawie, że z braku doświadczenia nie potrafię dobrze wypełnić obowiązków poselskich i zawiodę olbrzymie nadzieje społeczeństwa. Dlatego najpierw odmówiłem kandydowania.

– W końcu pan jednak uległ.

– To była specyficzna sytuacja. Kandydatem na posła z ramienia tyskiego Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”, oprócz śp. Stefana Sobieszczańskiego, został śp. Janusz Rejdych, zasłużony tyski opozycjonista i działacz legalnej oraz podziemnej „Solidarności”. Niestety, Janusz ciężko zachorował i uznał, że ze względu na stan zdrowia nie może kandydować. W takiej sytuacji zgodziłem się go zastąpić, bo inaczej na jego miejsce mogliby wejść ludzie w Tychach nieznani, co do których nie mieliśmy pewności, że są po naszej stronie.

– Czy mimo braku kwalifikacji i doświadczenia poradził pan sobie w sejmie?

– Mam tę satysfakcję, że udało mi się sporo spraw załatwić. Nie licząc interwencji dotyczących codziennych spraw wyborców (które się nawarstwiły wobec braku w PRL autentycznej reprezentacji społeczeństwa we władzach) udało mi się na przykład zainicjować i skutecznie wprowadzić do Kodeksu pracy ważne zmiany poprawiające bezpieczeństwo i higienę pracy (którym to zakresem zajmowałem się zawodowo). Ponadto, w ramach tej dziedziny, uratowałem być może wielu pasażerów PKP przed tragedią, identyfikując, jako członek Rady Ochrony Pracy, jedno z poważnych zagrożeń bezpieczeństwa ruchu, występujące na torach praktycznie w całej Polsce. Udało mi się też doprowadzić do przyznania szkołom niepublicznym dotacji budżetowej, dzięki której do dziś prywatne szkoły się rozwijają. Zainicjowałem działania rządu, które doprowadziły do wydzielenia z Tychów Bierunia, Lędzin, Kobióra, Wyr i Bojszów, likwidujące komunistyczny, irracjonalny twór administracyjny.

Poseł Bolesław Twaróg przemawia w sejmie, kwiecień 1990 r.; źródło: archiwum Bolesława Twaroga

– A w samej Warszawie coś po panu zostało?

– Owszem. Będąc wiceprzewodniczącym Komisji Regulaminowej i Spraw Poselskich, doprowadziłem do uchwalenia nowego regulaminu sejmu, którym (z poprawkami) posłowie posługują się do dziś. Być może nie było to przedsięwzięcie spektakularne, ale niezwykle trudne organizacyjnie, zwłaszcza, że musiałem jako poseł sprawozdawca (funkcję tę powierzono mi, pomimo że nie jestem prawnikiem) zorganizować przegłosowanie ponad 150 poprawek. Miałem też sukcesy polityczne w walce z postkomuną. Na przykład wytropiłem aferę z obdarowaniem komunistycznych posłów poprzedniej kadencji samochodami przez Kancelarię Sejmu, co zakończyło się chyba jedynym wówczas wyrokiem skazującym dla osoby odpowiedzialnej. Było dla mnie też wielkim zaszczytem, gdy ze względu na moją antykomunistyczną postawę, prawicowi posłowie, walcząc z obowiązującym układem, powierzyli mi reprezentowanie ich przy projekcie ustawy uznającej stan wojenny za sprzeczny z prawem. Oczywiście w sejmie kontraktowym taka ustawa przejść nie mogła, ale przynajmniej mogliśmy pokazać całej Polsce (a wówczas obrady sejmu telewizja transmitowała na żywo) nasz sprzeciw wobec tego brutalnego stłamszenia aspiracji społecznych.

– Czy komunizm został pokonany? Jeden z prominentnych działaczy postkomunistycznego Sojuszu Lewicy Demokratycznej niedawno obwieścił, że nikt nikogo nie pokonał, ale solidarnościowa opozycja dogadała się z komunistami. Co pan na to?

– Wtedy wchodziliśmy na zupełnie nieznany teren. Nie przeczuwałem, że od samego początku jestem manipulowany. Wydawało mi się, że wszyscy ludzie „Solidarności” chcą zwalczać komunistów, a nie dogadywać się z nimi. Dzisiaj łatwo się to ocenia, ale proszę pamiętać, że w 1989 r. Polska ze swoimi wyborami 4 czerwca, była wyjątkiem w totalitarnym bloku podporządkowanym Związkowi Socjalistycznych Republik Radzieckich. W naszym kraju stacjonowała Armia Czerwona, funkcjonował Układ Warszawski, niewzruszenie stał mur berliński, sąsiadowaliśmy z komunistycznymi państwami: NRD, Czechosłowacją, ZSRR.

– W zmieniającej się Europie nie można było jednak osiągnąć więcej?

– Teraz widzę, że chyba można by było, gdyby postępowano inaczej. Ale społeczeństwo zostało wprowadzone przez ówczesne elity solidarnościowe w błąd, a większość posłów „Solidarności” została zmanipulowana.

– Mówi pan o wyborze Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta?

– Nie tylko, ale ten przykład najlepiej chyba ilustruje mechanizm hipokryzji i manipulacji, któremu zostaliśmy poddani.

– No to jak było z tym wyborem dyktatora stanu wojennego na prezydenta Polski?

– Obywatelski Klub Parlamentarny skupiał w parlamencie posłów i senatorów „Solidarności”. Stanowiliśmy mniejszość, ale dochodziły do nas głosy, że w ZSL, SD a nawet w PZPR niektórzy sprzeciwiają się wyborowi gen. Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta. Wyboru dokonywało Zgromadzenie Narodowe, czyli wspólnie sejm i senat. Ze względu na powszechne poparcie, jakim cieszyła się w społeczeństwie „Solidarność”, wszyscy parlamentarzyści oczekiwali jakiejś zdecydowanej inicjatywy od OKP. Jednak nasz klub nie wypracował wspólnego stanowiska. Uznaliśmy więc, że idziemy na salę obrad i każdy głosuje według własnego sumienia. Oczywiste było dla mnie, że nikt z „Solidarności” nie będzie popierał gen. Jaruzelskiego, człowieka odpowiedzialnego m.in. za ofiary stanu wojennego.

– A jednak został on wybrany, i to dzięki postawie niektórych posłów OKP…

– Do dzisiaj nad tym ubolewam. Aby zrozumieć, jak do tego doszło, trzeba wiedzieć, że wybór uważało się za dokonany, jeśli kandydat otrzymywał 50 proc. głosów plus 1 głos. Tak więc wiele zależało od ilości osób zasiadających na sali. A tu nagle siedmiu przedstawicieli „Solidarności” ostentacyjnie wyraziło w czasie głosowania swoje oburzenie, że w ogóle do głosowania nad kandydaturą Jaruzelskiego dochodzi i oni, wielce „oburzeni”, nie oddadzą głosu. A głosowanie trwało, teraz już z obniżoną frekwencją. Było tajne. Adam Michnik był wówczas posłem „Solidarności”. Pamiętam jak dziś – przed wrzuceniem karty do urny demonstracyjnie pokazał wszystkim, że skreślił Jaruzelskiego (naruszając zresztą w ten sposób tajność głosowania). Dla mnie to był szczyt hipokryzji. Zrobił to przedstawienie, choć zapewne dobrze wiedział, że uzgodniony po cichu scenariusz wyboru Jaruzelskiego zostanie zrealizowany. Przy zmniejszonej frekwencji generał Wojciech Jaruzelski został ostatecznie wybrany połówką jednego głosu. Ów półgłos uznano za cały głos i Jaruzelski został prezydentem.

– Jak pan przyjął ten wybór?

– Byłem wściekły. Jakiś czas potem siedzieliśmy w ławach poselskich, oczekując na rozpoczęcie posiedzenia. Powiedziałem wtedy głośno do kolegów: „Jeśli już taka wola Boża, że Jaruzelski został prezydentem, to choć tyle dobrze, że tylko pół-głosem”. Na to odezwał się Jacek Kuroń: „Co tam wola Boża, myśmy mieli to wszystko na komputerze policzone”.

Doszło do mnie wówczas, że głosowanie było wyreżyserowane. A reżyserzy tego spektaklu już wcześniej wyliczyli, że ilość parlamentarzystów gotowych poprzeć Jaruzelskiego jest zbyt mała i kilku naszych posłów musi wyjść z sali, aby obniżając frekwencję, obniżyć próg wyborczy. A i tak ledwo, ledwo udało im się zrealizować ten plan, bo niektórzy posłowie spoza OKP, którzy mieli głosować za Jaruzelskim, tego nie zrobili.

– Jak tłumaczyło się kierownictwo klubu „Solidarności”?

– Próbowali manipulacji. Na posiedzeniu Klubu OKP w ostrych słowach wyraziłem swój sprzeciw wobec wyboru Jaruzelskiego, mówiąc, że czuję się oszukany przez tzw. warszawkę. Dziwnym trafem bowiem owych siedmiu posłów, którzy wyszli z sali, było warszawiakami. Jacek Kuroń próbował wtedy manipulacji, mówiąc, że oni nie są z Warszawy! Zareagowałem na tę bezczelność i wprost wyczytałem z dostępnej książki adresowej, warszawskie adresy siedmiu solidarnościowych parlamentarzystów, którzy nie wzięli udziału w głosowaniu.

– Naiwność nie jest usprawiedliwieniem. Dlaczego nikt spoza Warszawy nie wykazywał w OKP znaczącej inicjatywy?

– Gdy znalazłem się w sejmie, przez pierwsze pół roku nie zabierałem głosu na sali posiedzeń plenarnych. No bo, myślałem sobie, człowiek przyjechał z prowincji, nie zna wielkiej polityki. Zakładałem dobrą wolę tych wszystkich solidarnościowych tuzów znanych z telewizji, takich jak Adam Michnik, Jacek Kuroń, Bronisław Geremek. Dopiero później zauważyłem, że jesteśmy przez nich oszukiwani, manipulowani. Wielu z nas otworzyły się oczy. Zauważyliśmy, że towarzystwo warszawskie, które wiodło prym we władzach OKP, ma przeważnie poglądy lewicowe, często zbieżne z poglądami PZPR-owców. Doszło wtedy w OKP de facto do podziału na prawicę i lewicę. Nie chcieliśmy tego nagłaśniać poprzez zmiany personalne we władzach klubu, ale chcieliśmy większej kontroli. Dlatego utworzono komisję rewizyjną. Dostałem najwięcej głosów i klub wybrał mnie na jej przewodniczącego z prawem zasiadania w prezydium OKP (co uważam za swój największy sukces polityczny). Mając tym samym większy dostęp do informacji, coraz bardziej orientowałem się w skali manipulacji.

– Jak obecnie ocenia pan stan demokracji w Polsce?

– Stan ten widoczny był jak na dłoni podczas ostatnich wyborów do Parlamentu Europejskiego. Przede wszystkim połowa Polaków nie wzięła udziału w wyborach, pokazując, że kompletnie nie zależy im na przyszłości Ojczyzny. Połowy Polaków nie obchodzi, czy będą nami rządzić patrioci, czy też zdrajcy działający na rzecz obcych mocarstw; czy będzie państwowe przyzwolenie na deprawację dzieci, na profanację symboli religijnych, na szydzenie i niszczenie chrześcijańskich wartości. A z tych, którzy poszli głosować, prawie połowa świadomie wybrała osoby, które jeszcze nie tak dawno, będąc przy władzy, podporządkowywały polskie sprawy obcym interesom, niszczyły rodzimą gospodarkę, wyprzedawały obcemu kapitałowi za bezcen zakłady pracy, dopuszczały do oszukiwania Skarbu Państwa na grube miliardy złotych. Wybrano nawet byłych prominentnych działaczy PZPR, którzy w czasach PRL sprawowali namiestnikowską władzę w imieniu radzieckiego okupanta. Nigdy nie zapomnę Platformie Obywatelskiej, że z jej inicjatywy i za jej przyzwoleniem tacy ludzie reprezentują teraz Polskę w Parlamencie Europejskim. Na szczęście ta opcja nie wygrała wyborów, a zwycięstwo Prawa i Sprawiedliwości pozwala mieć nadzieję, że mimo wszystko, Polacy potrafią się zmobilizować i w tych zbliżających się jesiennych, najważniejszych w tym stuleciu wyborach, pozwolą Dobrej Zmianie wygrać i to z kwalifikowaną większością głosów, umożliwiającą nie tylko powołanie rządu, ale także zmianę Konstytucji i postawienie przed Trybunałem Stanu złodziei i zdrajców, którzy po 1989 r. rozkradali Polskę i niszczyli podstawy jej suwerennego bytu.

Rozmawiał Zdzisław Barszewicz

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj