Tyskie dzieciństwo Bolesława Mitręgi. Wspomnienia syna przedwojennego komendanta policji

0
„Chodziłem do katolickiego przedszkola prowadzonego przez siostry elżbietanki, które mieściło się w sierocińcu przy ulicy Nowokościelnej”, tyskie przedszkolaki, 1937 r.; fot. archiwum A. Dudka
Reklama

Urodzony na początku lat dwudziestych Bolesław Mitręga dziesięć lat dzieciństwa (1926-1936) spędził w Tychach. Była to dekada, w której jego ojciec Józef pełnił funkcję komendanta Posterunku Policji Województwa Śląskiego w Tychach. Bolesław Mitręga od ukończenia w 1949 r. Wyższej Szkoły Handlu Morskiego w Sopocie całą karierę zawodową związał z instytucjami gospodarki morskiej. Swoje pełne wrażeń życie zakończył w styczniu 2019 r.

Autor: Marcin ZARZYNA

W rozmowach, listach i e-mailach Bolesław Mitrega często wracał do okresu życia, które spędził w Tychach, przywołując go w postaci mikrowspomnień ludzi, miejsc i zdarzeń. Prezentowany poniżej tekst to próba zebrania w całość opowieści dorosłego Bolesława. Specyficzne miejscami słownictwo zostało zaczerpnięte z jego wypowiedzi pisemnych, niektórych cytowanych wprost. Nieliczne informacje wbudowane dla czytelności tekstu pochodzą z innych źródeł. Uzupełnień w nawiasach kwadratowych dokonałem ja (autor Marcin Zarzyna – przyp. red.).

Wczesne dzieciństwo

Urodziłem się w Mysłowicach w 1924 r., cztery kilometry od Trójkąta Trzech Cesarzy (niem. Dreikeisersecke), czyli punktu stycznego dawnych granic trzech zaborczych mocarstw. Jednak to z Tychami związane są moje lata dziecięce i podstawowej edukacji – najpierw przedszkola, a potem szkoły powszechnej (do 6 klasy). Był to więc ten szczególny okres w życiu – poznawczy i beztroski, wywołujący nostalgię chyba w każdym człowieku.

Rodzina Mitręgów, od lewej: Maria, Jadwiga, Bolesław, Irena, Józef; fot. archiwum Miejskiej Placówki Muzealnej w Mikołowie

W Tychach mieszkałem do września 1936 r. Później znalazłem się w Mikołowie, dokąd przeniesiono mojego ojca, funkcjonariusza Policji Województwa Śląskiego. Zmienne koleje losu, parokrotne zmiany środowiska, no i pamięć „niefotograficzna” zatarły we mnie pewne szczegóły z okresu tyskiego. Mimo to wiele z nich zostało we mnie na zawsze. Nasze pierwsze mieszkanie w Tychach znajdowało się w domu Mengershausów, niedaleko kościoła. Zajmowaliśmy w nim całe piętro. To tam zmarła w wieku niemowlęcym moja siostrzyczka Lidia. Jej trumienka została wystawiona w jadalni, na dużym czarnym drewnianym kufrze. Dziś ten dom straszy – popadł w ruinę. Do naszej wyprowadzki do Mikołowa, we wrześniu 1936 r., mieszkaliśmy u Pana Pajonka na ulicy Sienkiewicza.

Reklama

Chodziłem do katolickiego przedszkola prowadzonego przez siostry elżbietanki, które mieściło się w sierocińcu przy ulicy Nowokościelnej. Miałem kiedyś zdjęcia dokumentujące nasze spektakle „teatralne”, niestety zagubiły się. Na stołach jadalnych zamiast obrusów była blacha – bardzo praktyczna dla naszych temperamentów.

Według posiadanych świadectw szkolnych za lata 1932-35 uczęszczałem do katolickiej 8-klasowej publicznej szkoły powszechnej. Opiekunką oddziału (klasy) była M. Kolasianka. Funkcjonował wówczas zwyczaj, aby za pierwsze kroki w szkole obdarowywać dzieci tzw. Bonbonstüte (tyta, papierowy róg obfitości ze słodyczami). Przypomniał mi się nauczyciel szóstego oddziału: Józef Rejdych – zawsze starannie ubrany, elegant. Przywiązywał dużą wagę do wpajania nam zasad savoir-vivre’u. Formularz świadectwa kosztował szkołę 12 groszy za okres półroczny, a 8 groszy za roczny – niezrozumiała dla mnie kalkulacja.

Zainteresowania

Moja młodość obfitowała w różne zainteresowania. Należałem na przykład do Związku Harcerstwa Polskiego. Z tego okresu pamiętam, jak z drużyną ZHP szliśmy do Murcek na mały zlot. Zatrzymaliśmy się i zrobili krótki odpoczynek przy tyskim stadionie. Boisko było wyposażone w bieżnię. Ja zamiast odpocząć, zrobiłem biegiem rundę i… spuchnąłem. Odczułem to potem w marszu. No tak, to była dobra nauczka na przyszłość. Zwykle przy okazji świąt państwowych wystawialiśmy wartę honorową pod pomnikiem powstańca śląskiego. Dzielnie znosiłem wtedy kąszenia much.

Miałem też krótki „muzyczny” epizod. Pan Okoń, który udzielał lekcji muzycznych w swoim domu, uczył mnie gry na mandolinie. Dom Okoniów był w ogóle domem muzyki. Należy koniecznie wspomnieć o wykształceniu muzycznym jego córek, Moniki i Doroty, które należały do Wielkiej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia pod dyrekcją Grzegorza Fitelberga, a następnie Jana Krenza. Ja niestety mojej edukacji muzycznej nie ukończyłem.
Ważną rolę w moim życiu odegrała organizacja o nazwie Liga Morska i Kolonialna. Zaszczepiła mi skutecznie zainteresowanie sprawa morskimi. Mojej mamie nie podobał się człon „Kolonialna”. Uzasadniała, że kolonii nam nie trzeba, bowiem mamy je na Wschodzie: Polesie, Wołyń, Podole… No comments.

„Ważną rolę w moim życiu odegrała organizacja o nazwie Liga Morska i Kolonialna”. Na zdjęciu członkowie oddziału tyskiej LMiK nieopodal pomnika powstańca śląskiego. Chłopiec na pierwszym planie, pierwszy z prawej, wykazuje podobieństwo do Bolesława Mitręgi; fot. archiwum P. Kosmy

Przed wojną żyłem z kolegami etosem morza i Gdyni, jedynego wówczas polskiego okna na świat. Duży wpływ miała na mnie ówczesna prasa, głównie magazyn „Morze” oraz „Ilustrowany Kurier Codzienny”. Czasopisma te promowały „nasze” poczynania w zakresie „uprawy morza”. Romantyczny pociąg do tego magicznego miejsca to też zasługa moich profesorów gimnazjalnych, pionierów polonizacji szkolnictwa i wychowania patriotycznego. W tamtym czasie odwiedzenie Gdyni należało nawet do dobrego tonu. Miałem to szczęście, że mój wuj, Franciszek Leśniak, osiedlił się tam, co umożliwiło mi pierwszy pobyt na Wybrzeżu. Moje ciągoty do morza narodziły się jeszcze w Tychach, a Gdynia stała się później moją drugą, małą ojczyzną.

Członkowie tyskiego oddziału Ligi Morskiej i Kolonialnej na basenie Stadionu Tyskiego. Druga połowa lat 30. XX w.; fot. archiwum P. Kosmy

Podczas okupacji spędziłem rok na tzw. „landówie” [przymusowe prace rolne] w Turyngii. Moi koledzy, którzy potem okazali się Niemcami, ironizowali, że muszę jechać na roboty rolne, gdy oni będą studiować w Wiedniu w Wyższej Szkole Handlu Światowego. Do Wiednia nie dojechali, gdyż po maturze czekał na nich Wehrmacht, za to ja po wojnie dopiąłem swego i zacząłem studia w sopockiej Wyższej Szkole Handlu Morskiego

Uroczystości, zabawy

Przypominam sobie dzień mojej Pierwszej Komunii Świętej: 10 maja 1934 r. Zdarzenie to obecnie wiąże się z bogatymi prezentami i lukullusową ucztą w domu. W starych Tychach było inaczej. Biesiadowaliśmy wspólnie i egalitarnie. Po uroczystościach w kościele młodzież udawała się w szeregu do salki parafialnej, gdzie czekały nakryte stoły z białą kawą zbożową i kołoczami. Kołocze rzadko robiło się gotowe; raczej przygotowywano je w domu i zanoszono do wypieku w piekarni, która świadczyła takie usługi. W domu czekał obiad w gronie najbliższej rodziny.

Prezenty były raczej skromne. Ja na przykład dostałem zegarek kieszonkowy z wygrawerowanym napisem „Pamiętaj o swej matce” – było to tuż po jej śmierci. Od Pani Stefanii Seemann, restauratorki, otrzymałem książeczkę do nabożeństwa „Droga do nieba”. Okładkę wykonano z cielęcej skóry i zawierała 1024 strony. Druk był bardzo wyraźny nonparelem i petitem. Książeczka miała grubość 15 mm.

„Podczas karnawału bawiono się hucznie”. Bal Towarzystwa Kasyno Obywatelskie, 10 stycznia 1932 r.; fot. archiwum B. Penc

Każdego roku, 6 grudnia, odbywały się miłe spotkania ze świętym Mikołajem. Dzieci zbierały się w sali powyżej domu kupca Stabika [tzw. „sala ludowa” nazywana obecnie „oratorium”]. Nie dochodziłem, skąd były upominki. W tej sali odbywały się także zajęcia tyskiego „Sokoła”.

Podczas karnawału bawiono się hucznie. Pamiętam bale w restauracji Brzóski, u zbiegu ulic Książęcej [dziś Kościuszki] i Sienkiewicza, gdyż byłem „przechowywany” w pokoju Dity i Hany, córek restauratora. Sala była bogato udekorowana, a do balkonu przymocowano zjeżdżalnię (mówiło się na to „ruczbana”, niem. Rutschbahn). Na Śląsku każda porządna restauracja miała salę balową (tzw. Ballsaal). Jak wyglądali uczestnicy zabaw pokazują zdjęcia grupowe z balu w Kasynie Obywatelskim. Mama czasami zakładała strój śląski z rejonu tyskiego, choć nie była Ślązaczką. Jednak było to w dobrym tonie. W sali balowej Brzóski odbywały się też uroczyste akademie z okazji świąt państwowych, przy okazji których dostąpiłem zaszczytu deklamowania wierszy.

Sala balowa w restauracji M. Wydry (później Brzóski). Rok 1910. Fragment kartki pocztowej ze zbiorów W. Waltera. Budynek stoi przy zbiegu ulic: Kościuszki i Sienkiewicza

Park Książęcy

W mojej pamięci utrwaliły się festyny ludowe organizowane w Parku Książęcym [przy pałacyku na przeciwko browaru]. Wspinanie się na słup z nagrodą u szczytu, wyścigi w workach, koncerty w muszli [koncertowej], zawody kręglarskie. W Barbórkę o 6.00 rano zaczynał się koncert marszowy [kopalnianej] orkiestry dętej. Wielu tyszan pracowało wówczas w kopalniach, m.in. w Murckach i Kostuchnie.

W parku nad formą sportową pracowali tyscy lekkoatleci, których przeważnie można było spotkać na bieżni boiska przy stadionie, ośrodku rekreacyjnym niedaleko dworca kolejowego. Sprzęt był trzymany w szopie przy kręglerni [pisownia oryginalna].

„Park Książęcy był dla mnie magicznym miejscem”. Pochód dożynkowy w Parku Książęcym; fot. archiwum P. Kosmy

Kuchnia działająca w suterynie [pisownia oryginalna] pałacyku serwowała parówki, sałatkę ziemniaczaną, którą można było skonsumować przy stolikach rozstawionych w lecie obok pawilonu piwnego – ruch był bardzo duży. Park Książęcy był dla mnie magicznym miejscem.

Paprocany

W moim odczuciu Paprocany – chociaż odgraniczone od starych Tych polami – stanowiły integralną całość, jak to ma miejsce obecnie. Co się we mnie utrwaliło: kąpiele w jeziorze, tratwy z tataraku i fakt, że na Zielone Świątki wejścia do wszystkich gospodarstw wyściełane były gęsto tatarakiem. Jesienią spuszczano wodę, karpie przenoszono do zbiorników na sprzedaż przed świętami Bożego Narodzenia, a przy tej okazji dno podlegało oczyszczeniu. W hangarze [namiocie] nad jeziorem rozkładano stoły, na które wędrowały usmażone karpie w asyście piwa. Nie wiem, czy ten zwyczaj zachował się po przejęciu dóbr książęcych pod zarząd przymusowy w latach 30.? Gospodarka leśna to temat, który wymaga zupełnie osobnego potraktowania, bo to Tychy to teren o bogatej tradycji i kulturze leśnej.

Okolice dworca. Stadion

Idąc na boisko wzdłuż browarnianej bocznicy kolejowej często podziwiałem specjalne wagony do przewozu beczek z piwem, z dużym napisem: „TYCHY G. ŚL.”. Stanowiły ruchomą wizytówkę naszej miejscowości. Było ich kilkadziesiąt. Obok stadionu zlokalizowany był basen, który zimą stawał się naturalnym lodowiskiem dostępnym za darmo dla każdego mieszkańca. W lecie restauracja przy stadionie wystawiała stoliki na dużym tarasie z widokiem na basen. Obok basenu stały drewniane kabiny do przebierania się.

W pobliżu dworca – chyba za moich czasów – powstała rzeźnia, w której prowadzono ubój na użytek ogólny. Zaglądaliśmy tam podpatrywać szlachtowanie, lecz nic więcej na ten temat sobie nie przypominam.

Tuż przy dworcu kolejowym stał kiosk, do którego chodziło się po zakup egzemplarza „Przeglądu Sportowego”. Zwykle grupa entuzjastów sportu składała się na gazetę, a potem jeden pędził na dworzec. Nie wiem, czemu akurat tam? Przy okazji: relacji z olimpiady w Berlinie słuchałem jeszcze w Tychach. To w tyskim domu obserwowałem początki radiofonii: od aparatu słuchawkowego (mówiło się: „detektora”) po „Kosmos” [nazwa, pod którą sprzedawano aparaty Philipsa kierowane do mniej zamożnych odbiorców]. Słuchało się ciekawych audycji dla dzieci, humoru „Karlika z Kocyndra” i sportu.

Zimą często korzystałem z nart, które ojciec kupił mi u Czecha w Wilkowyjach. Narty były robione na zamówienie z drewna jesionowego. Zupełnie dobrze wyglądały i były solidne. Oczywiście marzyłem o takich jak u Prohaski w Bielsku, gdzie zawsze spędzałem ferie zimowe. Duży sklep, duży wybór i wysoka jakość i ceny. Z paroma kolegami robiliśmy wypady na nartach wele Czułowa aż po Boże Dary w Kostuchnie. Pewnej zimy pojechaliśmy z ojcem sankami do znajomego komendanta Policji Śląskiej w Murckach.

Latem wychodziliśmy do lasu na „borówki” (czarne jagody). Zbieraliśmy je nielegalnie, bo za zbiór runa leśnego trzeba było uiścić stosowną opłatę, a lasy były ogrodzone. Kiedyś uczestniczyłem w polowaniu na zające w roli naganiacza. Podążaliśmy w kierunku Żwakowa. Na to polowanie wziął mnie Pan Szołtysek, zapalony myśliwy. Na starych Tychach dzierżawił niewielki staw, w którym hodował karpie. Pewnej zimy nie udało mi się przeskoczyć po krze na jego stawku i wpadłem do wody. Od zapalenia płuc uratowała mnie w domu kuracja według doktora Kneippa [hydroterapia].

Staw dzierżawiony przez pana Szołtyska. W tle chałupa rodziny Lebuda zwana „betlejką”. Dziś w tym miejscu stoi blok przy ulicy Bocznej; fot. archiwum G. Muchy

Przy tej okazji kilka słów o Szołtysku. Była to barwna postać. Był fryzjerem, który zajmował się wyrywaniem zębów. Niegdyś takich ludzi określano mianem cyrulika. Sceneria ekstrakcji zębów była dla mnie przerażająca: brak znieczulenia, wycie pacjenta, a raz pamiętam znaczny upust krwi do miednicy. Słowem horror.

Motoryzacja

Wśród zdjęć z dzieciństwa, które zachowałem, mam kilka z Hansem Liszką, właścicielem restauracji przy ulicy Książęcej [dziś budynek przy ul. Kościuszki, „Sklep Metalowy”]. Zawdzięczam mu pierwszą w życiu wycieczkę samochodową w wieku 7,5 roku. Zdjęcia ilustrują jego hobby. Na jednym widać zjazd motorowy w 1928 r. przed własną restauracją (ok. 20 motocykli i 3 automobile). Na innym pozuje z kompanami za kierownicą swojego chevroleta o nr. rejestracyjnym ŚL 7042. Wygrał w nim śląskie zawody samochodowe w Murckach.

Awaria samochodu podczas wycieczki rodziny Mitręgów i Hansa Liszki do Wisły, 7.10.1931 r.; fot. archiwum M. Dmetreckiego

Na kolejnym pozostał ślad naszej wspólnej wycieczki do Wisły (7.10.1931 r.), podczas której złapał gumę. Zdjęcie ilustruje naprawę. Nie tylko Liszka miał w Tychach samochód. Do dziś żałuję, że z nieśmiałości odmówiłem przejażdżki doktorowi Krynickiemu jego autem! [Doktor Krynicki – znany tyski lekarz, którego żona była bratanicą prezydenta RP Ignacego Mościckiego].

Hans Liszka za kierownicą swojego chevroleta (z ręką opartą o drzwi), którym wygrał w 1932 r. w Murckach zawody automobili; fot. archiwum M. Dmetreckiego

Tyska policja

Mój ojciec Józef Mitręga, Ślązak cieszyński (pochodził z Jabłonkowa) I wojnę światową przeżył w armii austriackiej. Następnie jako ochotnik w latach 1918-19 walczył w 10. pułku Ziemi Cieszyńskiej przeciwko Czechom, po czym trafił do polskiej Armii „Wschód”. W domu zachował się dyplom z podpisem generała Tadeusza Rozwadowskiego „Za dzielność i wierną służbę Ojczyźnie…”.

W Tychach ojciec był komendantem Policji Województwa Śląskiego od grudnia 1925 do sierpnia 1936 roku. Biura posterunku mieściły się na piętrze w dwóch pokojach. W tym po prawej stronie pracował ojciec. Na parterze posterunku mieściła się dyżurka i areszt. [Posterunek znajdował się w nieistniejącym już budynku na ul. Damrota, naprzeciwko byłego biurowca PSS Społem]. Dla jasności: więzienie było w Mikołowie. Na zapleczu budynku rozrastał się ogród, dobrze utrzymany, w którym ojciec jako hodowca-amator pszczół postawił kilka uli.

Wypadek na ul. Mikołowskiej w Tychach, 1932 r. Komendant Józef Mitręga z prawej; fot. archiwum Miejskiej Placówki Muzealnej w Mikołowie

Kto pracował na posterunku oprócz ojca? Pamiętam kilka nazwisk. Starszy posterunkowy Antoni Adamiec, pochodził z Bielska. W czasie okupacji jego żona z synem Edwardem przesiedleni zostali pod Wilkowyje. Po wojnie przeprowadzili się do Bielska. Posterunkowy Banot miał na imię Jan, podobnie jak jego syn. Początkowo [w latach 20.] posterunkowym był także Władysław Rawner, późniejszy rzeźnik; miał sklep także w rynku mikołowskim.

Z większych przestępstw za kadencji ojca wymienić należy zabójstwo siekierą w gospodarstwie rolnym [w Zawiści]. Zabójcę złapano, rozpisywała się o tym prasa, lecz nazwiska i szczegółów nie pamiętam. W okresie służby w Tychach ojciec miał przykry wypadek – ktoś zaatakował go kamieniem. Wtedy zaczął mieć problemy z jednym okiem i źle na nie widział. Dlatego w 1936 r. został przeniesiony do Mikołowa, a my przenieśliśmy się wraz z nim. W 1946 r. z Mikołowa wyprowadziłem się do Gdyni, ale… to już zupełnie inna historia.

Od lewej policjanci: Jan Banot i komendant Józef Mitręga. Trzeci mężczyzna to restaurator Hans Liszka. Lata 30. XX w. Biały budynek po lewej to fragment nieistniejącego folwarku (tereny dzisiejszej giełdy kwiatowej). W oddali magazyn chmielu, trafostacje i budynek centralnej chłodni w Browarze Książęcym; fot. archiwum M. Dmetreckiego

Dziękuję za wsparcie materiałowe i konsultacje kolegom: Mariuszowi Dmetreckiemu, Janowi Gąsiorowi, Gabrielowi Pierończykowi, Bogdanowi Prejsowi. Niektóre informacje pochodzą z artykułu Jarosława Jędrysika „Łzy ojca były uzasadnione”, napisanego na podstawie wspomnień siostry Bolesława – Jadwigi Mitręgi-Siarkiewicz, a opublikowanym w tygodniku „Echo” i dwutygodniku „Nowe Info”.

Marcin ZARZYNA

Artykuł ukazał się w dwutygodniku „Nowe Info” nr 23 z 9.11.2021 r. Prawa autorskie zastrzeżone. Kopiowanie, także fragmentów, bez zgody autora zabronione.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj