Uzda na radnych. „Reewolucja” w Radzie Miasta, czyli powrót do średniowiecza

1
Krajobraz po odwołaniu wiceprzewodniczącego Dariusza Wencepla, sesja Rady Miasta Tychy 23.06.2022 r._fot. ZB
Reklama

 

Samorządność gmin już jakiś czas temu wkroczyła w erę średniowiecza i coraz bardziej utrwala panujące tam zasady feudalne. Wystarczy spojrzeć na Radę Miasta Tychy. W założeniu ma ona sprawować kontrolę nad prezydentem, a już od wielu lat stanowi jedynie masę legislacyjną, przynajmniej w większości przez niego zdominowaną.  Wytworzył się swoisty układ: prezydent suweren – radny wasal.

Podobnie jest w innych gminach. To swoisty proces „reewolucji” dokonujący się w obecnym stanie prawnym, zapoczątkowany bezpośrednimi wyborami włodarzy gmin. Radni, którzy chcą czerpać korzyści ze sprawowanej funkcji, muszą przyzwyczaić się do pokornego noszenia mentalnej uzdy krępującej niezależność, ale dającej wymierne profity.

Na czerwcowej sesji Rada Miasta Tychy pozbawiła Dariusza Wencepla funkcji wiceprzewodniczącego. To dobry pretekst, aby przyjrzeć się temu gronu, które według prawa ma sprawować kontrolę nad prezydentem Tychów. Dariusz Wencepel został bowiem pozbawiony funkcji na wniosek proprezydenckich radnych za, jak się okazało, uczestniczenie w proteście mieszkańców sprzeciwiających się budowie spalarni odpadów w Wilkowyjach (prezydent Tychów Andrzej Dziuba określił wcześniej ten proces jako „chamstwo”).  Od razu dodajmy, że argumenty za odwołaniem, jak i motywacje kierujące wcześniej radnymi przy powoływaniu radnego Wencepla na stanowisko wiceprzewodniczącego, nie mają żadnego znaczenia.

Funkcje w Radzie Miasta Tychy, i to nie od dzisiaj, sprawuje się nie ze względu na jakieś szczególne zdolności. To po prostu łup polityczny, który, co zrozumiałe, po wygranych wyborach trzeba podzielić. I jak w przypadku każdej strawy wywalczonej w ściśle określonym, zhierarchizowanym środowisku – o tak zwanej kolejności dziobania decyduje zwycięski patron. W przypadku Tychów nie ma żadnego problemu z określeniem kto nim jest, bowiem Andrzej Dziuba – prezydent Tychów, wprowadził do Rady Miasta największą grupę radnych, a do tego w trakcie kadencji jego klub jeszcze się powiększył.

Reklama

Tak zwane prezydium Rady Miasta Tychy składa się z przewodniczącego (obecnie funkcję tę sprawuje prezydencka radna Barbara Konieczna) i aż trzech wiceprzewodniczących. To swoisty symbol hegemonii. Wystarczy bowiem zobaczyć kto siedzi za stołem prezydialnym, by wiedzieć, radni jakiego ugrupowania otoczeni zostali kordonem sanitarnym. W 2000 roku koalicja Akcji Wyborczej Solidarność i Unii Wolności otoczyła takim kordonem radnych Sojuszu Lewicy Demokratycznej, dlatego trudno było szukać ich przedstawiciela za stołem prezydialnym Rady. W 2002 roku Unia Wolności zerwała koalicję z AWS i związała się z SLD (nawiasem mówiąc głównie dzięki temu Andrzej Dziuba – należący swego czasu do UW – po raz pierwszy wybrany został prezydentem Tychów). Po tym swoistym przewrocie przedstawiciel SLD zasiadł w fotelu przewodniczącego Rady, a radni AWS przegnani zostali z prezydium.

Po ostatnich wyborach samorządowych proprezydencka większość, pochodząca z komitetu wyborczego prezydenta Tychów oraz Koalicji Obywatelskiej, otoczyła kordonem radnych Prawa i Sprawiedliwości. I właśnie wówczas, aby stworzyć wrażenie kompletnego wyizolowania radnych PiS, stanowisko wiceprzewodniczącego Rady Miasta zaproponowano Dariuszowi Wenceplowi ze Stowarzyszenia Tychy Naszą Małą Ojczyzną (które wprowadziło do RM dwie osoby). Stowarzyszenie to w poprzedniej kadencji tworzyło antyprezydencką opozycję z Prawem i Sprawiedliwością. Radny Wencepel dał się skusić, a potem przestał być już potrzebny. Przy okazji posłużył jako odstraszający przykład dla każdego, kto zapomni komu zawdzięcza stanowisko. Bo ślubowanie radnego to oczywiście ważna rzecz, ale każdy radny, chcący podarowaną mu funkcję zachować, powinien uzupełnić tę rotę o przydatną zasadę: „Nasza prawda tak ostrożna, bo dobrze wiemy, ile można”.

Liczba radnych zasiadających za tak zwanym stołem prezydialnym Rady stanowi dzisiaj jeden z przykładów usankcjonowanej pazerności, a tym samym degeneracji samorządności. Mimo zmieniających się  czasów tyscy radni dbają, by liczba ta się nie zmniejszyła, choć  dzisiaj zupełnie nie ma racji bytu. Skąd się wzięła?

Gdy na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku wcielono w życie reformę samorządową, Rada Miasta Tychy liczyła 45 radnych i była zdominowana przez jeden ruch: Komitet Obywatelski Solidarność. To właśnie wtedy ustalono, że będzie trzech wiceprzewodniczących. Trzeba pamiętać, że wówczas miasto Tychy było swoistym potworem administracyjnym, który połknął m.in. Bieruń, Bojszowy, Lędziny, Kobiór. Pierwsza Rada Miasta Tychy  miała przywrócić „niepodległość” zaanektowanym terenom. Aby sprawować kontrolę nad tym procesem wśród wiceprzewodniczących byli przedstawiciele gmin dążących do samodzielności. I to się udało.

Trzeba też pamiętać, że na początku Rada Miasta miała wielką władzę. Powoływała i odwoływała prezydenta, a tym samym cały zarząd. Dlatego tak ważne było wówczas tworzenie stabilnych mechanizmów, mogących w każdej chwili odrzucić wniosek, nawet pojedynczego radnego, o odwołanie prezydenta. Wybór zbyt licznych, jak na potrzeby prowadzenia obrad, wiceprzewodniczących miał o tyle sens, że grupowano w prezydium liderów grup radnych, które w sumie stanowiły liczebną większość, co umożliwiało zarządowi spokojne funkcjonowanie. Dodać przy tym należy, że w pierwszym okresie samorządności radni faktycznie pracowali społecznie, a diety istotnie pokrywały poniesione przez nich wydatki związane ściśle z pełnieniem mandatu (np. koszty przejazdu komunikacją miejską). O ideowości tego okresu świadczy fakt, że w 1990 roku na pewien czas radni zrezygnowali zupełnie z diet, by nie obciążać gminnych finansów.

Później rozpoczął się proces upartyjnienia Rady Miasta Tychy. To był istotny element postępującej z roku na rok degeneracji systemu prezydialnego. Rada wciąż mogła odwoływać i powoływać prezydenta, dlatego prezydium grupowało teraz liderów partyjnych ugrupowań i frakcji tworzących koalicję, ale istotne decyzje w coraz większym stopniu zapadały na naradach partyjnych poza Urzędem Miasta Tychy (właśnie taki mechanizm zafunkcjonował m.in. w 2000 roku, gdy prezydentem Tychów, głosami głównie radnych SLD i Unii Wolności, wybrano Andrzeja Dziubę, a wcześniej odwołano Aleksandra Gądka reprezentującego AWS). Przy upartyjnieniu obrad wiceprzewodniczący stawali się już tylko dekoracją sali sesyjnej.

Po 2002 roku prezydenta Tychów zaczęto wybierać w bezpośrednich wyborach, a Rada Miasta w Tychach skurczyła się z 45 do 25 radnych. W żaden sposób nie wpłynęło to jednak na liczbę wiceprzewodniczących. W tych zupełnie nowych warunkach funkcje wiceprzewodniczących Rady już bez żadnych osłonek stały się jedynie walutą w przetargach partyjnych przy obsadzaniu stołków. Nikt specjalnie nie był zainteresowany zmianą statutu miasta, bo nigdy nie wiadomo było komu będzie trzeba w tej walucie zapłacić. Do tego trzy głosy spolegliwych wiceprzewodniczących w 25-osobowej Radzie Miasta stanowiły teraz o wiele większą siłę niż te same trzy głosy w Radzie 45-osobowej.

Prawdziwym testem obnażającym absolutną zbędność tak dużej liczby wiceprzewodniczących był 2005 rok. Wówczas to proprezydenccy radni Andrzeja Dziuby wspomagani przez SLD (w atmosferze odwetu za powiadomienie prokuratury o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przy zamianie gruntów) usunęli zza stołu prezydialnego Rady Miasta wiceprzewodniczącego Jerzego Sienickiego i przewodniczącą Barbarę Konieczną (tak, tak, tę samą, która dzisiaj jest przewodniczącą Rady, ale teraz już zasiada tu jako radna prezydencka). Na placu boju pozostało dwoje lojalnych wobec prezydenta Dziuby wiceprzewodniczących, z tym że organizacją pracy Rady oraz prowadzeniem obrad przez osiem miesięcy zajmował się tylko jeden człowiek – wiceprzewodniczący Michał Gramatyka (dzisiaj poseł). I Rada funkcjonowała w tym czasie sprawnie.

Mentalna uzda nakładana na radnych sprowadzała się przez jakiś czas głównie do fobii mniejszych zarobków po utracie prezydenckiej łaski (skutkującej uruchomieniem mechanizmu odwołującego). Wystarczy wspomnieć, że na przykład w 2011 roku wiceprzewodniczący Rady zarabiał 2296,40 zł, a radny bez funkcji prawie o połowę mniej – bo 1236,52 zł. Ale że łaska pańska na pstrym koniu jeździ, wizja nagłej utraty przychylności suwerena połączona z anorektycznym wręcz odchudzeniem diety  spędzała sen z oczu dworskich rajców. W końcu wybuchł cichy bunt. Spiskowcy zawiązali porozumienie ponad podziałami i, wbrew wysiłkom prezydenta, przeforsowali zmianę zasad wynagradzania. Uzda została poluzowana. Obecnie wiceprzewodniczący Rady zarabia 3865,15 zł a jego kolega bez funkcji dostaje 3435,69 zł. Skutecznym elementem dyscyplinującym stało się coś innego – publiczne upokorzenie radnego na oczach innych radnych i mieszkańców poprzez odwołanie okraszone niedbale rzuconym uzasadnieniem typu: „obniżenie autorytetu samorządu”.

Artykuł opublikowano w dwutygodniku „Nowe Info” nr 14 (5.07.2022 r.)

P.S. Od końca czerwca br. za stołem prezydialnym Rady Miasta Tychy stoi drugie puste krzesło, bo z mandatu radnego zrezygnował Rafał Żelazny.

 

Reklama

1 KOMENTARZ

  1. Barbara Konieczna chyba wyznaje zasadę punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
    A Dziuba za niedługo kończy karierę to może wskoczę na jego……

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj