Władze umywają ręce

0
Andrzej Matyśkiewicz, fot. ZB
Reklama

Władze umywają ręce. Rozmowa z Andrzejem Matyśkiewiczem, ojcem dwóch synów, którzy zginęli w styczniu 2003 r. pod lawiną w Tatrach podczas wyprawy współorganizowanej przez I Liceum Ogólnokształcące im. Leona Kruczkowskiego w Tychach.

Nowe Info: – W jakich okolicznościach dowiedział się pan o tragedii w Tatrach?

Andrzej Matyśkiewicz: – Byłem w pracy. 28 stycznia 2003 r. przed południem zatelefonowała do mnie siostra, dzieląc się zasłyszaną w radiu informacją, że szlakiem na Rysy zeszła lawina. Wiedziałem oczywiście, że moi synowie Łukasz i Andrzej są w tym czasie na szkolnej wycieczce w Tatrach, ale wycieczka taka kojarzyła mi się z czymś zupełnie bezpiecznym. Zresztą tak była propagowana przez I Liceum Ogólnokształcące im. Leona Kruczkowskiego w Tychach, gdzie do pierwszej klasy chodził Andrzej (Łukasz był studentem, dołączył do wycieczki). Mirosław Sz., nauczyciel geografii, który pracował w I LO, organizował tę wyprawę. Przekonywał nas, rodziców, że jest bezpieczna. Gwarancję dawała zgoda pani dyrektor I LO na poprowadzenie uczniów w góry. Zaufałem tak bardzo, że słysząc o lawinie absolutnie nie łączyłem jej z tyską wyprawą. Zresztą w początkowych komunikatach nie mówiono jeszcze o ofiarach.

– Kiedy w końcu dotarła do pana informacja, że lawina porwała właśnie tyskich licealistów?

Reklama

– Po kilkunastu minutach. Zacząłem analizować sytuację. Zastanawiałem się, ile w tym czasie może być szkolnych wycieczek idących na Rysy?! Niepokój we mnie wzrastał. Radio podało kolejny komunikat, tym razem informując już o raczej pewnych ofiarach lawiny. Siostra zatelefonowała do mnie drugi raz. Byłem już pewny, że lawina porwała moje dzieci. Wstałem, powiedziałem kolegom w pracy, że nie wiem kiedy wrócę i wyszedłem. Do Zakopanego dotarłem na własną rękę. Jadąc tam nie wiedziałem jeszcze, kogo porwała lawina; kto przeżył, a kto nie. Człowiek na początku czepia się każdej możliwości, aby móc wciąż wierzyć, że wszystko będzie dobrze. Moja wiedza na temat wysokich gór i lawin była praktycznie żadna, bo oparta o jakieś filmy, w których bohaterowie potrafili nawet dwa dni przebywać pod lawiną i na koniec wychodzili z tego bez szwanku.

– Jak wyglądała rzeczywistość?

– Była inna, groźna. Jeśli chodzi o rodziców, do Zakopanego przyjechałem jako jeden z pierwszych. O ile pamiętam, byli już tam wiceprezydenci Tychów: Daria Szczepańska i Henryk Borczyk. Działali ratownicy Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Już wtedy wiedziałem, że lawina porwała moich dwóch synów, bo nie było ich wśród ocalałych. Każdy z nas, rodziców, do ostatka żywił nadzieję, że śmierć mimo wszystko ominęła jego dziecko. Ale wydobywano kolejne ofiary. Dowiedziałem się o pierwszych dwóch: jedna nie żyła, a druga w ciężkim stanie przebywała w szpitalu. Z ulgą przyjąłem wiadomość, że to mogą być nie moi synowie. Ale wkrótce poproszono mnie o identyfikację zwłok…

– Kto to był?

– Mój syn. Człowiek nigdy nie wie, jak zachowa się w takiej sytuacji. Pamiętam kostnicę i ciszę przerwaną dźwiękiem wysuwanej metalowej szuflady, w której leżały zwłoki. Rozpoznałem w nich bez żadnych wątpliwości Łukasza. Ale gdy szufladę zamknięto, nagle nabrałem wątpliwości, bo wydawało mi się, że to jego młodszy brat – Andrzej. Wezwałem pracownika kostnicy, aby jeszcze raz pokazał mi ciało! Uczynił to. Nie wiem, jak mogłem dostrzec tu Andrzeja. To był jednak z całą pewnością Łukasz. Poznałem go po włosach. Andrzej miał długie włosy, a Łukasz krótkie – ściął je przed wyprawą w Tatry. Pamiętam, że inny pracownik prosektorium, nie widząc mnie, mówił do kogoś, że ofiara musiała bardzo cierpieć, zanim zmarła…

– Dużo czasu poświęcał pan wychowywaniu synów?

– Na pewno więcej niż inni ojcowie. W 1989 roku moja żona wyjechała do Kanady, mieliśmy do niej dołączyć, ale nic z tych planów nie wyszło. Tak więc od tego czasu, tutaj w Polsce, rodzinę tworzyła nasza czwórka – ja i moi synowie: Jakub, Łukasz i Andrzej. Wychowywałem ich praktycznie sam, bo jedynie z pomocą nieżyjących już moich rodziców oraz siostry. Tak na marginesie pochodzimy z rodziny o głębokich tradycjach patriotycznych. Moja mama była inżynierem architektem, ojciec inżynierem budownictwa. Przyjechali do Tychów w 1955 r., by budować miasto. Brat ojca był więźniem w obozie koncentracyjnym Auschwitz, brat babci, jako oficer wojska polskiego, trafił w 1939 r. do niewoli sowieckiej, był więźniem obozu w Ostaszkowie – jest ofiarą Zbrodni Katyńskiej. Dziadek był powstańcem wielkopolskim, a kuzyn matki zginął podczas służby na ORP „Orzeł”.

– Kiedy stracił pan ostatecznie nadzieję na odnalezienie żywego drugiego syna?

– Już w pierwszym dniu poszukiwań. Pogoda nagle się załamała. Pamiętam, że zaczął sypać bardzo gęsty śnieg. Akcję ratunkową trzeba było przerwać. Cenię ratowników TOPR. Od początku rozmawiali ze mną szczerze, po męsku. Nie dawali złudnych nadziei. Gdy akcję przerwano, naczelnik TOPR chciał nas, rodziców, przygotować na najgorsze. Mnie powiedział wprost, że od tej chwili akcja ratownicza zamienia się w poszukiwanie ciał ofiar, bo nie ma szans, by któraś z porwanych przez lawinę osób mogła przeżyć. Miał rację. Andrzeja (mojego drugiego syna) znaleziono dopiero 7 czerwca, gdy stopniał śnieg.

– Czy miał pan jakieś wsparcie w tych trudnych chwilach?

– Mam wrażenie, że jedyne środowisko, które autentycznie przeżywało z nami tę tragedię, to społeczność Zakopanego, ratownicy TOPR, górale.

– Tylko oni? A władze Tychów? Przecież jako jedni z pierwszych przyjechali do Zakopanego, byli na pogrzebie…

– Owszem, otoczono nas na swój sposób opieką. Miałem jednak wrażenie, które potęgowało się z każdym kolejnym dniem, że władze miasta i szkoły boją się wziąć odpowiedzialność za tę tragedię. Organizowały działania niejako pod hasłem: „Cierpimy razem, winnych nie ma”. Jako rodzice nie wypowiadaliśmy się na ten temat, ale przecież wiadomo było, że prędzej czy później padnie pytanie, kto do tej tragedii doprowadził. Tymczasem władze miasta robiły wszystko, aby wymieszać poszkodowanych z osobami odpowiedzialnymi za zorganizowanie tej wyprawy i zrobić taką jedną, współcierpiącą grupę terapeutyczną. Pamiętam, że organizowano nawet wspólne spotkania w I LO, w których uczestniczyli: psycholog, rodzice ofiar, przedstawiciele władz miasta i szkoły oraz Mirosław Sz. – nauczyciel, który później został uznany przez sąd za winnego w tej sprawie. Nauczyciel, który za pozwoleniem władz szkoły, poprowadził uczniów w wysokie góry, nie mając uprawnień do organizowania takich wycieczek; nauczyciel, który nie zatrudnił przewodnika, choć nakazywało mu to prawo; nauczyciel, który okazał się tak bardzo lekkomyślny, że wszedł z uczniami na pole śnieżne przy złej pogodzie, lekceważąc realne zagrożenie lawinowe i bynajmniej nie zrobił tego pod presją uczniów. Sam zadecydował.

– Protestował pan przeciwko takim wspólnym terapeutycznym seansom?

– Nie odzywałem się, bo nie chciałem nikogo urazić ani oskarżać. Zresztą myśli miałem zaprzątnięte czymś innym: zginęli moi dwaj synowie. Myślałem, że władze miasta w zaistniałej sytuacji same zrozumieją niestosowność tak nachalnie podejmowanych działań integracyjnych. Wszystko to było dla mnie sztuczne, chyba również dla pana Sz., który na którymś spotkaniu mówił, nie wiadomo po co, o swoich dokonaniach w górach, niebezpieczeństwach, które przeżył, informował, że wyznaje jakąś filozofię rodem z Tolkiena. Kogo to obchodziło?! Żal mi było pana Sz., ale miałem wrażenie, że uczestniczę w jakiejś manipulacji. Szczególnie podatna na nią okazała się młodzież licealna. Symbolem tego jest następujące zdarzenie: idziemy na kolejne spotkanie do liceum, przed budynkiem płoną znicze, a na drzwiach wisi kartka z napisem: „Kochamy cię profesorze”. Dotarło wówczas do mnie, że to Mirosław Sz. postrzegany jest jako największa ofiara tej tragedii, a my dajemy mu swoiste alibi. Twierdzę, że była to świadoma kreacja władz miasta, przemyślana linia obrony, no bo przecież ofiara nie może być winna, a skoro on jest niewinny, to żadnej winy nie ponoszą ani szkoła, ani władze Tychów. Wychodziło więc na to, że jeśli już mowa o winie, to ponoszą ją tylko rodzice, no bo przecież zgodzili się na udział dzieci w tak ryzykownej wyprawie.

– W końcu jednak wystąpił pan z tej wspólnej grupy terapeutycznej. Co o tym zadecydowało?

– Poczucie narastającego absurdu. O wspaniałym nauczycielu zaczęły rozpisywać się gazety, każda kolejna publikacja gloryfikowała go coraz bardziej. Fakty kompletnie przestały się liczyć. Był już przedstawiany jako znany alpinista. Przepraszam bardzo, sprawdziłem, miał kartę taternika zwyczajnego, co dawało mu pewne indywidualne uprawnienia. I nic więcej. Był przeciętnym członkiem klubu wysokogórskiego w Gliwicach. A skoro o Alpach mowa, to jakoś nikt nie zastanawiał się, jak to możliwe, że przed tragiczną wyprawą na Rysy (ok. 2,5 tys. m) poprowadził uczniów na najwyższy szczyt Europy – Mont Blanc o wysokości ponad 4,8 tys. metrów. I to wszystko – przypomnijmy – nie mając uprawnień do prowadzenia jakichkolwiek wycieczek w góry powyżej 1 tys. metrów! Czy uprzedzono rodziców, że jest nieuprawniony do organizowania takich eskapad? Mogę tłumaczyć to zaślepienie tylko jednym: stał się pupilkiem władz miejskich.

– Co konkretnie ma pan na myśli?

– Pan Sz. nie robił przecież tego wszystkiego anonimowo, w ukryciu. Wprost przeciwnie. Zdawał władzom relacje z tych swoich nielegalnych wypraw, które organizował za ich co najmniej pośrednią aprobatą. Wyprawy były nielegalne, bo organizowane bez odpowiednich uprawnień! Mało tego, za tak nieodpowiedzialne działanie nauczyciel był przez władze chwalony, nagradzany. Przecież młodzież, która 16 lat temu wspinała się na Rysy w nielegalnej wyprawie, miała zatknąć na szczycie flagę miasta Tychy i połączyć się telefonicznie z prezydentem Tychów! Wyprawami takimi publicznie chwaliła się szkoła! Pan Sz. był tworem szkoły i władz miasta, a reszta to już tylko konsekwencje tej niewiarygodnej wręcz lekkomyślności. Kto mu powierzył, i na jakiej podstawie, opiekę nad dziećmi prowadzonymi w wysokie góry?! Kto mu powierzył, i na jakiej podstawie, opiekę nad dziećmi podczas niebezpiecznej wyprawy na lodowiec w Islandii? Aż nie chce się wierzyć, że było to możliwe! Wie pan, ile szkolnych zimowych wycieczek na Rysy zorganizowano przed 28 stycznia 2003 r.?

– Ile?

– Sprawdziłem to m.in. rozpytując ratowników TOPR. Odpowiedź brzmi: dwie. Kto je organizował? Jak się okazało tylko Mirosław Sz. z I LO w Tychach. Pierwsza zimowa wyprawa wyruszyła rok wcześniej, druga 27 stycznia 2003 r. – na szczyt weszła wówczas pierwsza grupa przywiezionych do Zakopanego licealistów. Zdziwiło mnie, dlaczego tak mało wypraw szkolnych organizuje się zimą na Rysy. Usłyszałem odpowiedź od prawdziwych ludzi gór: „A po co kusić los i niepotrzebnie narażać dzieci?!” Szlak na Rysy zimą jest zawsze niebezpieczny, istnieje tu praktycznie ciągłe zagrożenie lawinowe, im większa grupa, tym większe ryzyko. W takich warunkach w imię czego szkoła ma narażać swoich uczniów na śmierć?! Przerażające jest to, że ten proceder wyprowadzania dzieci przez nauczyciela bez uprawnień na niebezpieczne wyprawy trwał bardzo długo. I zamiast krytyki przysporzył mu popularności wśród władz miasta, szkoły, uczniów. Ale ileż razy można igrać z losem? W końcu szczęście go opuściło. Dzieci zapłaciły za to najwyższą cenę. A władze, które przyklaskiwały takim poczynaniom, umywają teraz ręce.

–  Czy nastawienie wobec nauczyciela zmieniło się, gdy zaczęły konkretyzować się przeciw niemu prokuratorskie zarzuty?

–  Wprost przeciwnie. Już bez żadnych niedomówień przedstawiano go jako kolejną ofiarę tragedii. Wiem, że dość trudno było wyzwolić się z tego kręgu, bo wszyscy mu współczuliśmy, niełatwo żyć z takim ciężarem. Rodzice ofiar lawiny stanowili bardzo hermetyczną grupę, wspieraliśmy się, mówiliśmy jednym głosem. Wszyscy byliśmy przeciwni temu, by ukarano go więzieniem. Pamiętam, gdy toczyło się już śledztwo, my, rodzice, pojechaliśmy do prokuratury w Zakopanem. Prosiliśmy tam prokuratora, aby oszczędził pana Sz. i nie żądał dla niego kary więzienia. Prokurator był bardzo wyrozumiały, wysłuchał nas cierpliwie, pożegnał. Śledztwo zakończyło się aktem oskarżenia.

–  Czy to prawda, że jako rodzice próbowaliście wynająć Mirosławowi Sz. adwokata?

–  Dla rodziców ofiar tragedii ogłoszono zbiórkę pieniędzy. Mogliśmy nimi dysponować. I w  pierwszej chwili faktycznie uznaliśmy, że przeznaczymy je na adwokata dla pana Sz. Z jakichś względów okazało się to niemożliwe, dopiero wtedy przekazaliśmy je na rzecz TOPR. Uznałem wówczas, że najwyższy czas przyjrzeć się faktom. Aby mieć dostęp do wszystkich zgromadzonych dokumentów, zgłosiłem swój udział w procesie jako oskarżyciel posiłkowy. Długo zbierałem się w sobie, aby poinformować o tym innych rodziców uczniów. W końcu to uczyniłem. Od tego czasu nasze drogi się rozeszły. Nie mieliśmy już ze sobą takiego szczerego kontaktu.

–  Jak pan ocenia postawę Mirosława Sz. podczas procesu karnego?

–  Na początku wziął całą odpowiedzialność na siebie, ale później zaczął kluczyć. Proces ciągnął się przez to bardzo długo. Wychodziły na jaw dalsze zaniedbania, m.in. to, że prowadząc wcześniejszą wyprawę na Rysy nauczyciel zostawił na szlaku ucznia, który nie miał sił wspinać się dalej! W prawdziwe zdumienie wprawiła mnie matka jednego z uczniów, która, zeznając jako świadek, stwierdziła, że nawet po śmierci 8 osób zabranych przez lawinę i ujawnionych zaniedbaniach pana Sz., ponownie oddałaby mu pod opiekę swojego syna, na kolejnej wyprawie wysokogórskiej! Ostatecznie, po apelacji, w 2006 r. Mirosław Sz. prawomocnie skazany został za to, że pełniąc obowiązki kierownika i opiekuna wycieczki, w okolicznościach szczególnie niebezpiecznych, tj. przy drugim stopniu zagrożenia lawinowego i pogarszających się warunkach atmosferycznych, umyślnie sprowadził na uczestników wycieczki zagrożenie dla życia i zdrowia. Wyrok brzmiał: 2 lata więzienia w zawieszeniu na 4 lata.

–  Dlaczego to panu nie wystarczyło i wystąpił pan na drogę cywilną z roszczeniem o zadośćuczynienie?

–  Przede wszystkim w całej sprawie pominięto współodpowiedzialność miasta Tychy i I Liceum Ogólnokształcącego w Tychach. To tak, jakby pan Sz. prywatnie wyjechał sobie z grupą znajomych w Tatry. A to przecież nieprawda. Nawet Uczniowski Klub Sportowy „Pion” (gdzie Sz. był prezesem), będący formalnym organizatorem wyprawy, bez pisemnej zgody dyrektor I LO (gdzie działał) nie mógł zorganizować żadnej wyprawy dla uczniów. Chodziło mi o to, aby sąd już nie karny, ale cywilny wyraźnie wskazał współodpowiedzialnych za tragedię – to jest szkołę, a więc i miasto Tychy. Jako że formalnie organizatorem był uczniowski klub „Pion” i on znalazł się wśród pozwanych przeze mnie.

–  Czy ktoś z władz miasta Tychy, w ramach deklarowanej przecież pomocy i przy tak licznych spotkaniach, kiedykolwiek poinformował pana o możliwości dochodzenia roszczeń na drodze cywilnej?

–  Nie. Nikt z Urzędu Miasta Tychy nigdy na ten temat niczego nie mówił. Nie usłyszałem też takiej informacji od innych prawników. Sam nie jestem prawnikiem. Nie wiedziałem, że zadośćuczynienie za śmierć bliskich jest w ogóle możliwe. Tak mijały kolejne lata. Urząd Miasta Tychy milczał, a ja myślałem, że już nic nie można w tej sprawie zrobić.

–  Co zmieniło tę sytuację?

–  Katastrofa samolotu prezydenckiego w Smoleńsku, do której doszło w 2010 r. Gdy minęła trauma po tej tragedii, w telewizji zaczęły pojawiać się informacje o wypłacie zadośćuczynienia za śmierć osób, które w katastrofie zginęły. Dopiero tą drogą dowiedziałem się, że prawo daje taką możliwość. Skorzystałem z niej, składając w Sądzie Rejonowym w Tychach wniosek w sprawie zawarcia ugody z władzami Tychów. Chodziło o to, by wypłacając zadośćuczynienie uznały swoją współodpowiedzialność. Tylko tyle. Miałem nadzieję, że stwierdzą ten oczywisty fakt. Przecież były to te same osoby, które deklarowały współczucie, poparcie i wszelką pomoc po tragedii w Tatrach.

–  I co?

–  Rozmowy się rozpoczęły, ale jak się okazuje, były to tylko pozorne działania. Miałem coraz bardziej nieodparte wrażenie, że władze Tychów grają na czas. Nie chciały wziąć na siebie współodpowiedzialności. W końcu mój nowy prawnik stwierdził, że po raz ostatni spróbujemy zawrzeć ugodę. Nic z tego nie wyszło. Na skutego twardego oporu władz miasta Tychy przed uznaniem swojej roli w zorganizowaniu wycieczki szkolnej, w 2016 roku złożyłem pozew w sądzie cywilnym.

–  Określając zadośćuczynienie na 700 tys. zł. Skąd ta suma? Przecież śmierci bliskich nie da się wycenić, a taka kwota do spłacenia zrujnuje pozwanemu życie.

– Nie ma żadnych kryteriów określających wysokość zadośćuczynienia. Jakąś kwotę w pozwie trzeba było podać. Wpisując ją wzorowaliśmy się na innych zadośćuczynieniach za śmierć bliskich ustalanych przez sądy w Polsce. Ostatecznie byłem świadomy, że ostateczną sumę i tak przecież ustali sąd. Proszę też pamiętać, że podając tę kwotę myślałem przede wszystkim o mieście Tychy. Dla mnie wskazanie pana Sz. jako jedynego winnego jest niesprawiedliwe. Powtórzę, zdecydowałem się wejść na drogę cywilną, by usłyszeć w sądzie, że miasto Tychy jest współodpowiedzialne, czego widomym znakiem miało być zadośćuczynienie wypłacone z budżetu gminy. Absolutnie nie miałem i nie mam zamiaru rujnować komukolwiek życia.

–  Prawomocny wyrok zapadł 8 lutego 2019 r. Sąd Apelacyjny w Katowicach podtrzymał określone wcześniej przez Sąd Okręgowy zadośćuczynienie w wysokości 140 tys. zł. Uznał też (w uzasadnieniu), że miasto Tychy jest współodpowiedzialne za skutki wyprawy w Tatry, a więc za śmierć jej uczestników, ale zadośćuczynienia z tego tytułu nie musi płacić, bo termin wnoszenia przeciw miastu roszczeń w tej sprawie już minął. Tak więc praktycznie całą kwotą (z odsetkami jest to ok. 168 tys. zł) obciążony został Mirosław Sz. Aby mu pomóc, zorganizowano w Internecie publiczną zbiórkę pieniędzy. Jak pan to skomentuje?

–  Nie mam nic przeciwko kwestom, ale otoczka, która towarzyszy tej zbiórce jest niemoralna, bo nic nie mówi się o prawomocnie stwierdzonej winie pana Sz. Wprost przeciwnie, traktuje się go wciąż jako niewinną ofiarę. Jak można chwalić człowieka za to, że notorycznie łamał prawo, narażając na śmierć powierzone swojej opiece dzieci?! Do tego chodzi o nauczyciela, a więc człowieka obdarzanego zaufaniem publicznym. Aprobowanie tak nagannego postępowania zachęcić może innych do praktykowania podobnej postawy. Tak więc chęć pomocy poprzez zbiórkę oceniam pozytywnie, ale motywacja temu towarzysząca jest chora.

–  Co zrobi pan z pieniędzmi otrzymanymi w ramach zadośćuczynienia?

–  Przyznam, że mam problem moralny w związku z tą chorą publiczną kwestą. Ze względów etycznych najchętniej nie przyjąłbym takich pieniędzy, ale w tym względzie moje zdanie się nie liczy. Dlatego postanowiłem przeznaczyć tak zebrane zadośćuczynienie na dalszą walkę w sądach o sprawiedliwość.

–  Co to znaczy?

–  Złożę skargę kasacyjną na prawomocny wyrok Sądu Apelacyjnego z 8 lutego 2019 r. Otrzymane na mocy tego wyroku zadośćuczynienie przeznaczę na opłacenie prawników i wszelkich czynności prawnych związanych z dalszym postępowaniem sądowym. Władze miasta Tychy są współodpowiedzialne za śmierć uczestników wyprawy na Rysy i chcę aby stwierdzenie to znalazło się w sentencji wyroku, a nie tylko w jego uzasadnieniu. To należy się ofiarom lawiny. Nie zgadzam się też ze stwierdzeniem wygaśnięcia terminu zgłaszania roszczeń w tej sprawie pod adresem miasta Tychy. Taki stan rzeczy jest niesprawiedliwy. Jeśli skarga kasacyjna zostanie odrzucona, wykorzystam kompletną drogę prawną, aż do złożenia skargi w trybunale w Strasburgu. Sądzę, że to jedynie właściwe wykorzystanie pieniędzy z zadośćuczynienia. Już dzisiaj inne bliskie osoby ofiar lawiny mogą skorzystać z drogi prawnej, którą ja przeszedłem. Mają wybór: mogą wystąpić z roszczeniami lub nie. Decyzja należy do nich. Nie są już jednak, tak jak ja wcześniej, skazane na niepewność i brak wiedzy w tej materii. Drogę tę muszę przejść do końca, czyli do Strasburga. Myślę, że środki wydane na ten cel posłużą teraz i w przyszłości wszystkim, którzy znajdą się kiedykolwiek w podobnej sytuacji.

–  Czy ktokolwiek przeprosił pana za śmierć synów?

–  Nikt. Nigdy.

Andrzej Matyśkiewicz, lat 64, wykształcenie wyższe, inżynier metrolog (zajmuje się programowaniem maszyn pomiarowych); dwaj jego synowie: Łukasz (22 lata) i Andrzej (16 lat) zginęli 28 stycznia 2003 r. pod lawiną (wraz z sześcioma innymi osobami) podczas wyprawy na Rysy współorganizowanej przez I Liceum Ogólnokształcące w Tychach; 8 lutego 2019 r. Sąd Apelacyjny w Katowicach wydał wyrok, wyznaczając prawomocnie zadośćuczynienie za śmierć synów w wysokości 140 tys. zł.

Rozmawiał: Zdzisław BARSZEWICZ

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj